Torre del Lago, Toskania czyli włoski przyczółek w czasach zarazy…
Kiedy przyjechałam do tego miejsca w Toskanii, zaskoczyły mnie ośnieżone szczyty gór w oddali. Nie przypuszczałam też, że zostanę postawiona przed faktem pozostania tutaj na co najmniej 2 miesiące. Nikt nie przypuszczał.
Torre del Lago w Toskanii, małe miasteczko niedaleko Pisy, miało być moim następnym celem podczas zimowego pobytu we Włoszech.
Po krótkim pobycie w prowincji Basilicata na południu Włoch i zachwytach nad Materą i Alberobello (patrz poprzedni wpis) z małą duszą na ramieniu udałam się niskobudżetowym lotem z Bari do Pizy. Dlaczego z duszą na ramieniu? Ano dlatego, że sytuacja z wirusem była rozwojowa, a ja nie wiedziałam, czego można się spodziewać na lotniskach. Kiedy 19 lutego lądowałam w Bari, wszystkim wychodzącym do hali przylotów pasażerom sprawdzano temperaturę. I to wszystko. Uznałam, że 2 tygodnie później będzie podobnie, jeśli nawet nie bardziej restrykcyjnie i że trzeba wziąć poprawkę na wzmożone kontrole na lotniskach. Nic bardziej mylnego. Jeszcze wtedy Włosi byli bardzo wyluzowani, jeśli chodzi o podróżowanie. Ani na lotnisku w Bari, ani po wylądowaniu w Pizie pies z kulawą nogą nie zainteresował się moim stanem zdrowia i ewentualną infekcją, którą (teoretycznie) mogłam przecież przywieźć z południa Włoch do Toskanii. Tyle na dzień 1 marca. O tym jak jest we Włoszech obecnie będzie oddzielny post.
Moją kolejną bazą okazała się mała mieścinka nad morzem o nazwie Torre del Lago 15 km od Pizy. Miasteczko samo w sobie nie jest jakoś specjalnie urokliwe, ale ma ładną, prawie dziką plażę i długi pas rezerwatu przyrody wzdłuż wybrzeża, więc jest gdzie chodzić na spacery, z dala od cywilizacji. A na plaży jest tyle pięknego driftwood’u, że najchętniej wzięłabym te wszystkie kije i patyki ze sobą 😉 W oddali majaczą też ośnieżone szczyty Alp Apuańskich, co akurat było dla mnie zaskoczeniem, ponieważ nie utożsamiałam Toskanii z tak wysokimi górami. A jednak. (Still learning…)
Jak się wcześniej okazało z Bari do Pizy można przy odpowiednio wcześniejszej rezerwacji dojechać Flixbusem – jest kilka kursów dziennych w cenie zbliżonej do biletu lotniczego z bagażem podręcznym oraz kurs nocny za… 9 euro! Niestety, przystanek dla wysiadających jest gdzieś z boku, nie w centrum miasta, wiec ze względu na bagaż i przyjazd wczesnym rankiem w niedzielę, kiedy kursy autobusowe do miasta i gdziekolwiek dalej są mocno okrojone – wybrałam jednak godzinny lot, zamiast 12-godzinnej nocnej jazdy autobusem.
Z lotniska miałam już bezpośredni autobus do Torre, gdzie umówiona byłam z Rodolfo, moim hostem, właścicielem domu o funkcji ośrodka jogi, medytacji i tai-chi. Tak przynajmniej wynikało z profilu na workaway. Rodolfo serdecznie mnie przywitał na przystanku, na którym wysiadłam i za 10 minut znaleźliśmy się w jego domu. Od razu rzucił mi się w oczy niesamowity 'bajzel’ żeby nie powiedzieć 'sajgon’ w ogrodzie, a potem w jego kuchni, do której wparowaliśmy z moimi torbami. Dziwnie ustawione meble, graciarnia, ciemno i ogólnie wszystko w stanie mało sprzyjającym medytacji i jodze. Jak się okazało, stan ten wynikał z remontu, który akurat miał miejsce i przebudowy poddasza, w którym w przyszłości będzie… aszram. Nieważne, że w domu jest już olbrzymia sala do jogi i tai-chi, która przypomina buddyjską świątynię – aszram to marzenie Rodolfo i właśnie aktualnie je spełnia 🙂 A w samym środku realizacji tego marzenia i wybuchu medialnej pandemii koronawirusa znalazłam się ja!
Początkowo byłam trochę zła, że Rodolfo nie uprzedził mnie, że przyjdzie mi spędzać mój następny projekt workaway’a na „placu budowy”, no ale nic się nie dzieje bez powodu. Czas pokazał, że w obliczu totalnego paraliżu komunikacyjnego, szalejącego wirusa i nieczynnej całej Europy to miejsce okazało się dla mnie najlepszym z możliwych… .Na czym miała (i ma) polegać moja rola? We wcześniejszej korespondencji ustaliliśmy, że będę malować kwiatki na elewacji domu 🙂 Kiepski angielski Rodolfo nie pozwolił mu dokładnie wyjaśnić, na czym miałoby polegać moje zadanie, bo okazało się, że nie do końca na malowaniu samych kwiatków.
Ale tak czy siak, pozostałam w klimatach kreatywnych i podjęłam się odtworzenia niektórych wcześniej stworzonych obrazów, które zaczęły odłazić grubą warstwą farby od ściany. Pojawiła się też potrzeba odtworzenia nazw bogów i sentencji w staro-hebrajskim oraz malowaniu symboli kabalistycznych w tych częściach elewacji, która została zdemolowana przez robotników.
Ekipa włoskich robotników jest bardzo sympatyczna. Jeden z nich, szef o imieniu Bruno, mówi trochę po angielsku, więc czasami wymieniamy kilka zdań. Panowie, jak na Włochów 😉 są bardzo pracowici i poza jedną przerwą w środku dnia o 12.15-13 na lunch pracują w pocie czoła od 8 do 17. Niestety, 3 na 4 pali faje i tym samym smrodzi, ale są bardzo przystojni i mają rozbrajające uśmiechy, a jeden z nich, Sabino, ma rzęsy na pół metra 😉 Kiedy dowiedzieli się jak mam na imię, zaczęli nucić jakąś starą piosenkę włoską o Agacie, która wpędzała facetów w kłopoty 😉 No, bo Agata to – proszę ja Was, imię włoskie 🙂 Święta Agata pochodziła z Sycylii i kiepsko skończyła jako męczennica, więc oszczędzę Wam teraz tej trudnej historii. Włosi moje imię wymawiają (surprise, surprise)… po włosku, czyli z akcentem na pierwszą sylabę. Odbyła się też nauka poprawnej wymowy mojego imienia z akcentem na sylabę drugą:)
Wracając do remontu, to Rodolfo wyszukał tę ekipę na jakichś targach budowlanych i zdecydował się właśnie na nich, mimo że są drożsi niż przeciętni budowlańcy, bo pracują według zasad proekologicznych – nie szkodzić ludziom i środowisku, używając ekologicznych materiałów. Na tym punkcie Rodolfo jest bardzo uczulony i chwała mu za to! Dzięki temu przebywam w miarę zdrowym, nietoksycznym otoczeniu.
Kiedy przyjechałam do Rodolfo, była już tutaj od 2 tygodni 19 letnia Francuzka, Joanne, która zaskoczyła mnie swoją wielką, jak na swój wiek, dojrzałością, oraz świetnym angielskim bez francuskiego akcentu. Joanne podróżuje po Europie głównie autostopem. Jej następnym celem podróży była Słowenia, do której wyjechała 2 dni po moim przyjeździe. Udało jej się czmychnąć w samą porę, bo tydzień później został ogłoszony lockdown. Mnie udało się zwiedzić jeszcze Pietrasantę – śliczne zabytkowe miasteczko 15 min jazdy pociągiem od Torre. Pietrasanta została ochrzczona (trudne słowo;) międzynarodowym miastem rzeźbiarzy, a to, co przyciąga do niej ludzi, to nie tylko wszechobecna sztuka i piękna architektura, ale i malownicze położenie u stóp Alp Apuańskich i bliskość morza. Tutaj kupił sobie, na przykład, dom – Robert Kubica.
Na Pisę, zaplanowaną na kolejny weekend już się nie załapałam. Może za kilka tygodni, (oby nie miesięcy!) kiedy wszystko wróci do normy będzie mi dane zobaczyć Torre Pendente.
W kolejnym wpisie zdradzę trochę więcej o tym miejscu i niekonwencjonalnym sposobie życia, jakie wybrał Rodolfo. C.D.N.
Zdecydowałeś się przyłączyć do workawaya? Skorzystaj z tego linku i otrzymaj dodatkowy miesiąc gratis.
Jeśli moje teksty blogowe i posty podobają Ci się lub znajdujesz w nich przydatne informacje, będę szczęśliwa, jeśli zaprosisz mnie na wirtualną kawę, która pomoże mi w dalszym prowadzeniu i finansowaniu bloga, i zdecydowanie doda energii, aby znów coś napisać.Sprawdź też, bo warto 🙂
- E-book: Jak tanio podróżować
- Alternatywa zawodowo-podróżnicza: Workaway
- Mini lekcje angielskiego na blogu: English is easy
- Język angielski: indywidualne lekcje online
- Praca zdalna: pomysły na pracę online
- Znajdziesz mnie też tutaj: Facebook, Instagram
Pięknie piszesz Agatko!
Będę z ciekawością czekać na następne strony!
Pozdrawiam!
Gosia
Dziękuję, Gosiu. To miłe. Zapraszam Cię do poprzednich wpisów (Poszperaj w Kategoriach;)